Był pogodny. Na ławie obrony zajmował miejsce najbliżej stołu sędziowskiego. Zawsze przemawiał pierwszy i zawsze mówił to samo – że wnosi i wywodzi jak w pisemnej apelacji. W razie potrzeby – a ta zazwyczaj zachodziła – dodawał wniosek o zasądzenie kosztów obrony z urzędu. Wówczas uważałem, że to o nim poeta pisał: obrońca łagodnie uśmiechnięty był honorowym członkiem plutonów egzekucyjnych.
Być może już nie żył, kiedy w szare popołudnie miałem opowiedzieć o apelacji. Rozprawa trwała od rana, byłem pewnie dwudziesty w kolejce. Dwóch bezpośrednich przedmówców brutalnie rzuciło wszystkich w objęcia Morfeusza. Patrzyłem na tą apelację. Ponad 70 stron, wyrok zaskarżony w 9 punktach, kara łączna: kilkanaście lat. Można opowiadać przez godzinę, czyli do 17-tej. Klient oczekiwał walki. Skład miał oczy zamknięte.
W tych okolicznościach po raz pierwszy doceniłem finezję wystąpień mecenasa D. Nie potrafiłem być wiernym jego epigonem, toteż ograniczyłem się do zakomunikowania, że nie mogę odtworzyć stanu emocjonalnego, który towarzyszył kreacji tego dzieła, a zatem nie mogę o nim nic ciekawego powiedzieć. Jednakowoż tak właśnie trzeba ten monumentalny pomnik piśmiennictwa prawniczego traktować - jako dzieło, a w przyszłości będzie to klasyka gatunku. Wyrok trzeba uchylić, dziękuję. Dla większego efektu machałem tą apelacją. Skład oczy otworzył, powiedział dobre słowo, wyrok uchylił.
Fundamentalnym założeniem strategii procesowej mecenasa D. przed sądem odwoławczym była pokora. Niczego nie da się zmienić, wyrok jest już napisany, pozostaje rozumiejąco patrzeć. Ten procesowy ekstremista nie miał racji, jednak wyznaczał kierunek, który nie powinien być całkowicie lekceważony. Wszak w większości przypadków mówienie czegokolwiek przed sądem odwoławczym nie ma najmniejszego sensu ale – jestem przekonany – kilka razy się udało. Niech elementem legendy lokalnego sądownictwa staną się znaki następujące: w Sądzie Apelacyjnym ustne wystąpienia stron mają znaczenie dla rozstrzygnięcia tylko wtedy, gdy skład prosi na naradę protokolantkę (bo trzeba coś przepisać), zaś w odwoławczym okręgu odracza się publikację (znaki aktualne wyłącznie w wydziałach karnych).
Szanując zatem metodę mecenasa D. trzeba ją stosować w ostateczności, bo jednak przyjemne jest poczucie, że mamy jakiś wpływ na orzeczenie (nawet jeśli to iluzja). Mistrzem złotego środka był adwokat Adam Wojtaszczyk, który przypowieść łączył z argumentem jurydycznym. Tego się właśnie trzeba trzymać, takie wystąpienia są krótkie, eleganckie i najbardziej skuteczne. Skład winien być bowiem ukąszony emocjonalnie jak również winien dostrzec prawną podstawę do podjęcia decyzji, która kształtuje się w wyniku owych przeżyć i uczuć wywołanych wystąpieniem strony.
Nudziarzom pozostaje natomiast mądrość mecenasa D.
Być może już nie żył, kiedy w szare popołudnie miałem opowiedzieć o apelacji. Rozprawa trwała od rana, byłem pewnie dwudziesty w kolejce. Dwóch bezpośrednich przedmówców brutalnie rzuciło wszystkich w objęcia Morfeusza. Patrzyłem na tą apelację. Ponad 70 stron, wyrok zaskarżony w 9 punktach, kara łączna: kilkanaście lat. Można opowiadać przez godzinę, czyli do 17-tej. Klient oczekiwał walki. Skład miał oczy zamknięte.
W tych okolicznościach po raz pierwszy doceniłem finezję wystąpień mecenasa D. Nie potrafiłem być wiernym jego epigonem, toteż ograniczyłem się do zakomunikowania, że nie mogę odtworzyć stanu emocjonalnego, który towarzyszył kreacji tego dzieła, a zatem nie mogę o nim nic ciekawego powiedzieć. Jednakowoż tak właśnie trzeba ten monumentalny pomnik piśmiennictwa prawniczego traktować - jako dzieło, a w przyszłości będzie to klasyka gatunku. Wyrok trzeba uchylić, dziękuję. Dla większego efektu machałem tą apelacją. Skład oczy otworzył, powiedział dobre słowo, wyrok uchylił.
Fundamentalnym założeniem strategii procesowej mecenasa D. przed sądem odwoławczym była pokora. Niczego nie da się zmienić, wyrok jest już napisany, pozostaje rozumiejąco patrzeć. Ten procesowy ekstremista nie miał racji, jednak wyznaczał kierunek, który nie powinien być całkowicie lekceważony. Wszak w większości przypadków mówienie czegokolwiek przed sądem odwoławczym nie ma najmniejszego sensu ale – jestem przekonany – kilka razy się udało. Niech elementem legendy lokalnego sądownictwa staną się znaki następujące: w Sądzie Apelacyjnym ustne wystąpienia stron mają znaczenie dla rozstrzygnięcia tylko wtedy, gdy skład prosi na naradę protokolantkę (bo trzeba coś przepisać), zaś w odwoławczym okręgu odracza się publikację (znaki aktualne wyłącznie w wydziałach karnych).
Szanując zatem metodę mecenasa D. trzeba ją stosować w ostateczności, bo jednak przyjemne jest poczucie, że mamy jakiś wpływ na orzeczenie (nawet jeśli to iluzja). Mistrzem złotego środka był adwokat Adam Wojtaszczyk, który przypowieść łączył z argumentem jurydycznym. Tego się właśnie trzeba trzymać, takie wystąpienia są krótkie, eleganckie i najbardziej skuteczne. Skład winien być bowiem ukąszony emocjonalnie jak również winien dostrzec prawną podstawę do podjęcia decyzji, która kształtuje się w wyniku owych przeżyć i uczuć wywołanych wystąpieniem strony.
Nudziarzom pozostaje natomiast mądrość mecenasa D.
myślę sobie, że przeświadczenie o braku wpływu na losy świata daje wolność. można wtedy pod pretekstem ciężkiej, adwokackiej pracy dawać upust potrzebie dramatu. nie jest ważne, czy powie się o zardzewiałym sercu dziecka złomiarza, czy o panu, który grał na bucie wpatrując się w zamordowaną prostytutkę. pieniądz lepszy niż teatralna gaża i samemu pisze się dialogi.
OdpowiedzUsuńw przypadku mecenasa D. było o tyle dziwnie, że świadomość beznadziei wpływała - z tego, co Pan pisze - destrukcyjnie i depresyjnie, a nie stymulująco.
zając
Wszak napisałem, że był pogodny, łagodnie uśmiechnięty. Nie był smutny - ten stan to element konstrukcji psychologicznej roli realizowanej przez tych, co próbują być wolni.
Usuń