wtorek, 7 grudnia 2021

Rzucony w jądro

Dzisiaj martwimy się o genitalia profesora Jana Majchrowskiego

Nie jest dobrze rzucać jurystą salonowym, kulturalnym, o ugruntowanej pozycji zawodowej i społecznej, w samo jądro prawniczego galimatiasu. Nie dziwi nas, że człowiek ten nie dał rady. Wycofał się. Pękł. Zrezygnował z pracy na odcinku Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Wszak błyskotliwa jego kariera nie pozwoliła – jak powiadają na Górnym Śląsku – na ciulanie w syfie. Nie był nawet na aplikacji, nie wiedział, że sędziego nienawidzą wszyscy, że musi funkcjonować w atmosferze walki, w ciągłej pozycji argumentacyjnej, zadawać (ciulać) i przyjmować ciosy. Nie przewidział, że system rzuca kłody, nie perły, że trzeba własnymi pięściami prostować ścieżki zawsze niewiernej i niewdzięcznej Temidy. 


Martwimy się o genitalia profesora Jana Majchrowskiego, albowiem czytaliśmy jego oświadczenie. Bije z niego gorycz i bezsilność. Dostrzegamy gwałtowne spiętrzenie emocji, które na co dzień obserwujemy wśród praktykantów kancelarii radcowsko-adwokackich, po około siedmiu tygodniach kontaktu z organami ścigania i wymiaru sprawiedliwości. Wiemy, że jest to stan niebezpieczny. A przecież pamiętamy, o czym już niegdyś zdarzyło nam się napomknąć, ten wiersz Charlesa Bukowskiego o człowieku, który w akcie rezygnacji i protestu odciął sobie genitalia, wsadził w kieszeń i maszerował wzdłuż autostrady. Byłoby bardzo nieprzyjemnie, gdyby taka historia przytrafiła się profesorowi Janowi Majchrowskiemu. Niech jego męczeństwo i sprzeciw wobec bezprawia ograniczy się do konwencjonalnej ofiary z pełnionego urzędu. Niech jego ból zostanie ukojony synekurą na jakimś innym odcinku, nie tak brutalnym jak wymiar sprawiedliwości.