środa, 3 grudnia 2014

Sezon na leszcza



Praktyka tworzenia notatek służbowych  jest fascynująca. Można napisać wszystko, podpisać się, i zrelacjonować wydarzenia o różnym stopniu ważności dla przyszłych pokoleń, bo to zostaje wpięte, a pokolenia patrzą.

Można też wykreować w ten sposób pożądaną rzeczywistość, albo wykorzystać element zaskoczenia towarzyszący nieszczęśnikowi, którego pierwsze bliskie spotkanie z wymiarem sprawiedliwości przekształciło się w krótkotrwałe pozbawienie wolności. Albo i jedno, i drugie.

Pyta się wtedy delikwenta o różne rzeczy – gdzie mieszka, czy ma zwierzątko, czy wbił siekierę w głowę sąsiada. Może powie. Najczęściej mówią wszystko, bo są sami, przestraszeni, wiedzą, że nic nie mogą, a i dostaną symbolicznie za darmo każdemu według twarzy ile się odważy.

Proces przelewania na papier tego, co fachowo nazywa się rozpytaniem, musi zajmować sporo wysiłku. Najpierw miejsce, data, stopień służbowy i tytuł. A później? Jak tu sklecić coś do sensu z tego bełkotu? Jak  zrobić, żeby było dobrze?  

Dają radę funkcjonariusze spełnić ten trudny obowiązek – może są szkoleni też i do tego (ja bym nie umiała), może to sam talent. I czyta się później to dziecko wylane z kąpielą – żeby nie było – przez samego interesanta, który mógł zamilknąć. Milczenie jest wszak porównywane do najszlachetniejszego z kruszców. 

Ktoś może pomyśleć, że to takie jakby przesłuchanie, tylko że wstępne, bez protokołu, kontaktu z obrońcą, pouczeń. Takie próbne, bo jak nie ma zarzutu, to nie jest podejrzany. Jak nie jest podejrzany, to nie ma prawa odmowy. Jeśli człowiek chce mówić, to trzeba go wysłuchać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz