Praktyka
tworzenia notatek służbowych jest fascynująca.
Można napisać wszystko, podpisać się, i zrelacjonować wydarzenia o różnym
stopniu ważności dla przyszłych pokoleń, bo to zostaje wpięte, a pokolenia
patrzą.
Można
też wykreować w ten sposób pożądaną rzeczywistość, albo wykorzystać element
zaskoczenia towarzyszący nieszczęśnikowi, którego pierwsze bliskie spotkanie z
wymiarem sprawiedliwości przekształciło się w krótkotrwałe pozbawienie
wolności. Albo i jedno, i drugie.
Pyta
się wtedy delikwenta o różne rzeczy – gdzie mieszka, czy ma zwierzątko, czy wbił
siekierę w głowę sąsiada. Może powie. Najczęściej mówią wszystko, bo są sami,
przestraszeni, wiedzą, że nic nie mogą, a i dostaną symbolicznie za darmo
każdemu według twarzy ile się odważy.
Proces
przelewania na papier tego, co fachowo nazywa się rozpytaniem, musi zajmować
sporo wysiłku. Najpierw miejsce, data, stopień służbowy i tytuł. A później? Jak
tu sklecić coś do sensu z tego bełkotu? Jak zrobić, żeby było dobrze?
Dają
radę funkcjonariusze spełnić ten trudny obowiązek – może są szkoleni też i do
tego (ja bym nie umiała), może to sam talent. I czyta się później to dziecko
wylane z kąpielą – żeby nie było – przez samego interesanta, który mógł
zamilknąć. Milczenie jest wszak porównywane do najszlachetniejszego z kruszców.
Ktoś
może pomyśleć, że to takie jakby przesłuchanie, tylko że wstępne, bez
protokołu, kontaktu z obrońcą, pouczeń. Takie próbne, bo jak nie ma zarzutu, to
nie jest podejrzany. Jak nie jest podejrzany, to nie ma prawa odmowy. Jeśli człowiek
chce mówić, to trzeba go wysłuchać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz