wtorek, 9 grudnia 2014

Straszny film

Mężczyzna co chwilę wypowiada kilka słów z monologu Hamleta. W przerwach kilku mężczyzn i jedna kobieta mówią, że adwokatura jest ważna, potrzebna. Niektórzy używają słów trudniejszych. Do tego słoneczny Kraków. Wawel, Adam Mickiewicz, turyści, rowerzysta. W końcówce jeden blok się przewija. Blok szary. Delikatny fortepian w tle.



Proszę obejrzeć: https://www.youtube.com/watch?v=dr9CRR0uxbA. Niecałe 5 minut materiału, który prawdopodobnie został nakręcony celem promowania adwokatów krakowskich. Trzeba zaznaczyć, że prawdopodobieństwo tak określonego celu wynika co najwyżej z opisu filmu na portalu służącym publikacji tego rodzaju twórczości. Dzieło nie ma tytułu, nie ujawniono reżysera, scenarzysty i innych zaangażowanych w kreację (poza aktorami, których niewątpliwie pokrzywdzono).



Obsada to pierwszy zarzut. Dlaczego wystąpili jedynie adwokaci charakterystyczni, nie zaś piękni (np. adwokat Tomasz Pabian), ładni (np. adwokat Rafał Kos), eleganccy (np. adwokat Michał Hanusa), niepokojący (np. adwokat Rafał Wypiór). Dlaczego zagrała tylko jedna kobieta!? Wszak adwokat Robert Kubicki niechybnie zadałby sobie trud przeprowadzenia castingu! Dlaczego koleżankę tak skrzywdzono nakazując jej wypowiedzenie kilku frazesów (coś jakby ćwiczenia warsztatowe do roli prototypowego robota adwokackiego), zamiast po prostu poprosić o kilka słów o tym, że lubi swój zawód?



Brawurowe jest również połączenie mężczyzny powtarzającego pierwsze słowa monologu Hamleta z wypowiedziami adwokatów. Na wszelki wypadek przypominam, że Hamlet rozważał sens samobójstwa. Czy tajemnicza postać zadająca to dramatyczne pytanie („być albo nie być”) osiągnęła podobny stan ducha? Czy kolejni mówcy mają ją odwieść od zgubnego zamiaru, dać nadzieję, ukazać sens istnienia? Chyba tak jest właśnie, bo akcentują „być”, ale jaką straszliwą ponoszą klęskę! Postać tuż przed głosem dziekana (ostatniego z bohaterów filmu) wciąż się waha, powtarza maniakalnie „być albo nie być”, wcale nie dokonuje wyboru i uśmiecha się tak jakoś złowieszczo. Występ ostatniego mówcy determinuje najpewniej ostateczną decyzję, bo Mroczny Mężczyzna więcej się już nie pojawia...



Film nie promuje nikogo i niczego. Wszak my świadczymy usługi dla ludności, która łaknie prostego przekazu, do takiego jest przyzwyczajona i taki rozumie. Dla nich film jest czarnym prostopadłościanem z Odysei Kosmicznej (dla mnie zresztą też). Niewielu adwokatów ma do czynienia z ładnymi, bogatymi klientami, którzy dodatkowo potrafią zrozumieć dłuższe wypowiedzi. Ci również będą jednak w kropce z uwagi na dekadencki motyw Mrocznego Mężczyzny.



Z filmu nie wynika w ogóle, że my jesteśmy druhami szczerymi tego narodu, że go kochamy i zasługujemy na zaufanie. Po projekcji obywatel nadal pozostaje przy stereotypach: adwokat to taki człowiek, który mówi dużo, niezbyt zrozumiale i w ogóle spogląda na obywatela z piedestału swej wielkości. Taki film nie przekonuje obywatela. Obywatel woli radcę prawnego, co się z plakatu nowocześnie uśmiecha i slogan ma trafiający do wyobraźni.



Nawet bohaterowie filmu nie mogą liczyć na autopromocję, bo przyjęta przez twórców formuła wyklucza zarówno rolę mędrcy jak i zręcznego aforysty. Poza tym, co przerażające, wszyscy fatalnie przegrywają i Mroczny Mężczyzna odchodzi.



To smutne. Smutne jest wspomniane odejście Mrocznego, bo ta postać może jednak budzić sympatię, a poza tym towarzyszy nam w trudach oglądania filmu i widz się do niej przywiązuje. Smutne też i to, że adwokatura będąca żywym nośnikiem kultury, o czym wspomina mec. Stanisław Kłys, produkuje film pozostający w opozycji do standardów, do których mogliśmy przywyknąć chociażby na studenckim festiwalu Etiuda.



A w ogóle to film o adwokatach krakowskich powinien się zaczynać sekwencją animowaną! To skandal, że jest inaczej, bo to jest miasto wielkich twórców animacji. Ta sekwencja powinna opowiadać o obrońcach w procesach politycznych lat 80-tych. Kilkadziesiąt sekund. Bo wtedy ludzie naprawdę kochali adwokatów.


środa, 3 grudnia 2014

Sezon na leszcza



Praktyka tworzenia notatek służbowych  jest fascynująca. Można napisać wszystko, podpisać się, i zrelacjonować wydarzenia o różnym stopniu ważności dla przyszłych pokoleń, bo to zostaje wpięte, a pokolenia patrzą.

Można też wykreować w ten sposób pożądaną rzeczywistość, albo wykorzystać element zaskoczenia towarzyszący nieszczęśnikowi, którego pierwsze bliskie spotkanie z wymiarem sprawiedliwości przekształciło się w krótkotrwałe pozbawienie wolności. Albo i jedno, i drugie.

Pyta się wtedy delikwenta o różne rzeczy – gdzie mieszka, czy ma zwierzątko, czy wbił siekierę w głowę sąsiada. Może powie. Najczęściej mówią wszystko, bo są sami, przestraszeni, wiedzą, że nic nie mogą, a i dostaną symbolicznie za darmo każdemu według twarzy ile się odważy.

Proces przelewania na papier tego, co fachowo nazywa się rozpytaniem, musi zajmować sporo wysiłku. Najpierw miejsce, data, stopień służbowy i tytuł. A później? Jak tu sklecić coś do sensu z tego bełkotu? Jak  zrobić, żeby było dobrze?  

Dają radę funkcjonariusze spełnić ten trudny obowiązek – może są szkoleni też i do tego (ja bym nie umiała), może to sam talent. I czyta się później to dziecko wylane z kąpielą – żeby nie było – przez samego interesanta, który mógł zamilknąć. Milczenie jest wszak porównywane do najszlachetniejszego z kruszców. 

Ktoś może pomyśleć, że to takie jakby przesłuchanie, tylko że wstępne, bez protokołu, kontaktu z obrońcą, pouczeń. Takie próbne, bo jak nie ma zarzutu, to nie jest podejrzany. Jak nie jest podejrzany, to nie ma prawa odmowy. Jeśli człowiek chce mówić, to trzeba go wysłuchać.