Wszystko zaczęło się od pana
Kękusia. On pierwszy usadowił się przy wejściu do sądu, ustawił planszę informacyjną,
zgromadził stosowne wyposażenie i rozpoczął protest głodowy. Początkowo nie
miał za wiele roboty, czytał książkę, czasami z nim gawędziłem. W letnie, ciepłe noce koczowanie pod sądem miało być może jakiś urok.
Potem dołączyła kobieta. Swoje plansze
ustawiła po drugiej stronie wejścia. Miała podobną metodę – szczegółowo opisała
problemy, bacząc, by lista prawników winnych jej krzywd była kompletna.
W ślad za nią poszli następni i
pod wejściem zaroiło się od protestujących.
Pan Kękuś – weteran i pomysłodawca miał znacznie więcej roboty. Udzielał
wywiadów, konsultował, chyba raz widziałem jak pisał coś na takim małym komputerku.
Z kolejnych plansz wynikało, że akcja obejmuje inne miasta, a koczowanie pod
sądem stało się zjawiskiem ogólnopolskim.
Jeszcze przed Wielkim Wysypem
Protestujących pan Kękuś powiedział mi, że jego głodówka przyniosła częściowy
skutek bo – o ile pamiętam – wiceprezes sądu przyniósł mu korzystną decyzję procesową.
Ja nawet poinformowałem o tym jednego z ukochanych klientów i jego rodzina na
chwilę dołączyła do grona koczowników, osiągając niemalże natychmiastowy sukces
(przez ponad półtora roku nie potrafiłem spowodować, by odzyskał wolność, a oni
osiągnęli to niemal od razu).
Jesienna aura osłabia ducha protestujących. Dzisiaj w porannym
dżdżu mokły coraz mniej liczne plansze. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że protest
jest najlepszą formą uzyskania korzystnego rozstrzygnięcia. Szkoda pieniędzy na
adwokatów, wystarczy stanąć pod sądem i
naprawdę można osiągnąć znacznie szybciej, znacznie lepsze efekty. W ogóle
myślę, że taka ludowa rewolucja sporo by zmieniła.