poniedziałek, 18 lipca 2011

Szczęście

Próbowałem niegdyś przekonać Sąd Najwyższy, by z urzędu wznowił postępowanie, bo mój klient był reprezentowany przez obrońcę, który się go bał. Chodziło o to, że główny świadek oskarżenia zeznał, iż klient, pośród licznych zleceń dokonania zabójstwa miał wydać i takie, które dotyczyło tego właśnie adwokata. Sprawę opisywała potem jedna z bulwarowych gazet i w krótkim wywiadzie obrońca powiedział, że w związku z tą sytuacją uzyskał pozwolenie na broń i zaopatrzył się w nią. Było więc jasne, że bał się, a dalej bronił (o ile pamiętam w tej sprawie wykonywał te czynności z urzędu).

Pisałem wtedy, że ówczesny obrońca „uwierzył (…), że oskarżony czyhał na jego życie, a nawet polecił dokonanie zabójstwa. Nie można w takiej sytuacji psychologicznej walczyć o niewinność, czy niższą karę dla klienta. Naturalną reakcją jest oczekiwanie, że oskarżony nie wyjdzie na wolność, nie zostanie uniewinniony, a co ważniejsze nie zostanie skazany na karę łagodną. Pomimo najlepszych chęci i największego profesjonalizmu prawidłowe realizowanie prawa do obrony jest w takiej sytuacji absolutnie wykluczone”.

Sąd Najwyższy stwierdził wówczas, że brak podstaw do wznowienia postępowania, wskazując, że w postępowaniu obrońcy nie można doszukać się żadnych konkretnych uchybień gdyż był na rozprawach, odwiedzał oskarżonego w areszcie, itd.

Być może rzeczywiście w sprawie nie pojawiło się nic poza obawą, że wystraszony obrońca, pomimo zachowania pewnych procesowych rytuałów, nie był w stanie świadczyć odpowiedniej pomocy prawnej. Była to jedynie obawa, nie pewność, bo nie wiedzieliśmy co naprawdę myślał.

Okazuje się jednak, że sama obawa, iż obrońca nie wykonywał należycie swych obowiązków  może być podstawą do wznowienia postępowania. W ostatnim czerwonym orzecznictwie znajdziecie wyrok SN z dnia 22 marca 2011 (sygn. II KO 66/10), którym wznowiono postępowanie z uwagi na to, że z okoliczności sprawy wynikało, iż adwokat zastępujący „głównego” obrońcę, nie miał czasu zapoznać się z aktami sprawy, nie znał wcześniej zeznań świadków, a pytania zadawał tylko oskarżony. To też niewiele (w perspektywie przesłanek wznowienia postępowania z urzędu), bo przecież obrońca „nieprzygotowany” słyszał zeznania świadka i odczytywane mu protokoły i w związku z tym na bieżąco zyskał wiedzę niezbędną do obrony. Poza tym nawet w krótkiej przerwie w rozprawie (a taka była zarządzona) mógł otrzymać odpowiednie wskazówki od obrońcy „głównego”. Nie można wykluczyć, że brak pytań ze strony adwokata był zamierzoną taktyką, nie zaś przejawem niedopełnienia obowiązków obrończych.

W tym przypadku samo podejrzenie niewłaściwego wykonywania obowiązków przez obrońcę było wystarczające dla wznowienia postępowania, a przesądził brak aktywności adwokata na rozprawie. Być może zamierzony, być może wynikający z nieznajomości akt. W „moim” przypadku było tak samo: być może obrońca udawał, że broni (bo jakby się wycofał, to zantagonizowałby konflikt z klientem zamierzającym go zabić), a być może nie udawał. Być może chciał dobrze, ale strach o własne życie nie pozwalał mu odpowiednie poświęcenie się sprawie. Być może udało mu się zachować pełny profesjonalizm.

Dla Sądu Najwyższego istotne okazuje się dopełnienie rytuału: zadawanie pytań, aktywność na sali rozpraw, nie zaś okoliczności rzucające cień na relacje klient-obrońca.  Tymczasem trudno pogodzić się z tezą, że ktoś został skazany w uczciwym procesie, jeśli jego adwokat bał się, że poniesie śmierć z polecenia klienta. Nawet jeśli zadawał te nieszczęsne pytania, chodził na rozprawy, odwiedzał w areszcie, to kto zagwarantuje, że nie broniłby lepiej, gdyby się nie bał?

A morał z tego taki: lepiej mieć szczęście niż dobrego adwokata. Oskarżony w sprawie II KO 66/10 je miał. 

poniedziałek, 11 lipca 2011

Wycieczka korekcyjno-wychowawcza

Budynek był na wyspie i z przystani wyglądało to mniej więcej tak: 




Opłat za wstęp nie pobierali.





W środku było, jak w podobnych miejscach w Polsce.






Jeden z autochtonów twierdził, że przebywali tam znani i niebezpieczni. Wymieniał ich nazwiska. Chodziło o to, że można było uciec tylko na inną wyspę. W 1997 roku uznano jednak, że współczesne systemy dozorowania osadzonych nie wymagają trzymania ich na takim odludziu i przybytek zamknięto, a raczej otwarto. Duchy pensjonariuszy smutno spoglądały i nie ujawniły żadnej interesującej historii.





Zamknęliśmy Celę w celi, licząc, że zdezorientowany Szatan opuści tę pierwszą, a pozostanie w drugiej.




Tak się jednak nie stało, lecz wówczas mecenas Radosław T. Skowron zwrócił uwagę na korekcyjno wychowawczy walor wycieczki i poczęliśmy szczegółowo informować dzieci o restrykcjach związanych z umieszczeniem w takim miejscu. Część wysłaliśmy  na spacer.





Pokazaliśmy jak mało zabawek mieści się w szafkach,



jak smutne są kąciki sanitarne,




i miejsca spacerowe




Powiedzieliśmy też, że jak mamie i tacie uda się zdobyć zgodę na widzenie, to odbywa się ono w takim miejscu (warto odnotować, że odwiedzający osadzonych w tym zk nie mieli bezpośrednich połączeń z tą wyspą i musieli organizować sporą wyprawę, u nas jest jednak łatwiej).




Na koniec pokazaliśmy jak miło wygląda świat, gdy opuszcza się zk.



W czasie niedawnej wizyty w Nowym Wiśniczu miałem taki pomysł, by dzieci ze starszych klas szkół podstawowych obowiązkowo chodziły do zakładów karnych. Zainteresowanie naszych dzieci (wprawdzie małych) potwierdza, że nie byłby to przykry obowiązek. Wycieczka taka miałaby wiele zalet i pozwalałby dostrzec, że nie warto ryzykować, ale jednocześnie – jeśli przydarzy się nam jakiś błąd – to można sobie poradzić, zorganizować rzeczywistość. Oczywiście dzieci powinny rozmawiać z osadzonymi (tu były tylko duchy), funkcjonariuszami sw, a najlepiej z rodzinami osadzonych, bo im jest niejednokrotnie ciężej niż samym więźniom. Jeśli zatem ktoś z Ministerstwa Edukacji to czyta, a nie wie jak się za zabrać do realizacji tej idei, to proszę o kontakt. Powiem jak zorganizować dzieciom wizytę w zakładzie karnym. Znam też kilku, którzy nadaliby się na przewodników.