To było zebranie katedry prawa karnego tutejszego uniwersytetu. Młodzi, żarliwi mężczyźni dyskutowali o obiektywnym przypisaniu, a było to piękne, fachowe i pouczające. Rozważano czy art. 2 k.k. nie powinien stanowić możliwie wiernego odbicia konkretnej koncepcji, zastanawiano się jak to zapisać, by owa koncepcja znalazła najpełniejsze, najbardziej wierne odzwierciedlenie. W pewnym momencie operator kamery zwrócił uwagę, że tylko w dwóch miejscach w Polsce naucza się o obiektywnym przypisaniu, a dwa zaledwie sądy testują te idee na żywej tkance społeczeństwa.
Jakoś nie mogłem sobie przypomnieć sprawy, w której problem obiektywnego przypisania zaważyłby o rozstrzygnięciu i wówczas zachrypnięty aplikant Adam W. wydobył z przeszłości tę romantyczną historię. Jak zwykle była to historia o kobiecie i mężczyźnie. On spiętrzył słup powietrza, który wdarł się do jej małżowiny usznej i doprowadził do uszkodzenia błony bębenkowej. Biegły stwierdził, że gdyby pomiędzy dłoń, a ucho dostały się jej loki, to wówczas nie powstałoby niszczycielskie ciśnienie, które zdestabilizowało czynności narządu ciała na okres przekraczający 7 dni. Były dwie edycje tego procesu, bo zasadniczy problem polegał na ustaleniu, czy mężczyzna mógł przewidzieć, iż wykreowany przez niego słup powietrza wedrze się w ucho, osiągając zarazem ciśnienie wystarczające dla zdemolowania jego wnętrza. W końcu sąd umorzył postępowanie. Tak właśnie zrobił. Żadnych uniewinnień, skazań, warunkowych umorzeń. Po prostu umorzenie i sprawy nie ma. W ten sposób rozprawił się z problemem obiektywnego przypisania, co wszystkim bardzo odpowiadało, bo ona już nie była przecież zła.
Pewnie znakomita większość prawników praktykujących byłaby – podobnie jak ja – barbarzyńcami w ogrodzie myśli tych żarliwych dyskutantów. Większość z nas problem obiektywnego przypisania załatwia jak wspomniany sąd. Ci młodzi mężczyźni nie mogą jednak utyskiwać, że nikt nie naucza, a sądy nie pamiętają o obiektywnym przypisaniu, bo nikt normalny nie jest w stanie tego słuchać, zgłębiać, ekscytować się. Może chociaż jeden z dyskutantów wylazłby w końcu z uniwersyteckiego getta, zstąpiłby duch, a ów śmiałek zaczął mówić językami. Wówczas napisałby jakiś przepis, którego właściwe stosowanie nie wymagałoby zagłębiania się w chaszcze jego intelektu, a lud znałby ten przepis, rozumiał i stosował.
Na razie, niczym Czesław Miłosz w latach 70tych tamtego wieku, piszą coś w rodzaju wierszy w nikomu bliżej nieznanym języku.